Recenzja filmu „Życie Pi”

O kocie, który pływał łódką

ALEKSANDRA OSTAPCZUK

uwaga: recenzja zawiera spoilery

Kot był duży, a łódka mała i co z tego wynikło

Niewiele jest filmów, które da się oglądać z przejęciem, wiedząc jednocześnie, że głównemu bohaterowi nic się stać nie może, bo na starcie twórca pokazuje nam go, całego i zdrowego, przynajmniej kilkanaście lat po niestraszliwych wydarzeniach z jego życia. Zazwyczaj zabieg autobiograficznej opowieści głównej postaci jest średnim pomysłem, jeśli chcemy zbudować film pełen napięcia, a nie paradokument albo komedię. „Życie Pi” jest chlubnym wyjątkiem od tej reguły.
Film zdobył cztery Oscary, za najlepszego reżysera – Ang Lee, najlepsze zdjęcia i efekty specjalne, a także najlepszą muzykę oryginalną, Złoty Glob za najlepszą muzykę, dwie nagrody BAFTA i dwa Saturny, przy 55 nominacjach otrzymując 22 nagrody. Pierwowzór książkowy jest z kolei bestsellerem i laureatem Nagrody Bookera 2002. „Życie Pi” można by określić mianem widowiskowego, inspirującego, przerażającego i intrygującego filmu i zdradzenie w pierwszych chwilach, że otrzymamy happy end w żadnym stopniu nie dobiera mu fenomenalności.

Co prawda na krótko po montażu pięknych ujęć z indyjskiego zoo, poznajemy samego Pi, dorosłego, spokojnie żyjącego i zgadzającego się na opowieść o swoich przeżyciach kanadyjskiemu pisarzowi, jednak już sam wstęp do najważniejszej części historii wspaniale nabudowuje atmosferę wyczekiwania zwrotów w niej i ich konsekwencji.

Poznajemy tło, jak stwierdza sam pisarz przysłuchujący się opowieści. Najważniejszy w niej jest główny bohater – Piscine Molitor Patel, nazwany na cześć francuskiego basenu, we wczesnych latach swojego życia poszukujący boga w kilku religiach jednocześnie, syn dyrektora ogrodu zoologicznego. Jego imię było dość przykrym utrudnieniem w szkole, aż nauczył się kilkuset cyfr rozwinięcia liczby Pi, by przekonać wszystkich do nazywania go w ten sposób. Próbował przywitać się z tygrysem w zoo swojego ojca, chciał zostać ochrzczony, pił święconą wodę w ramach zakładu z bratem, poznał piękną dziewczynę na lekcji tańca i naprawdę nie chciał opuszczać Indii. Historia zaczyna się spokojnie, zwyczajnie nawet, choć zapowiedź punktu zwrotnego w życiu Pi ciąży na niej od samego początku. Sam Pi opowiada ją w przyjemny sposób, świadomy rozbawienia, które może wywołać, wyjaśniając znaczenie wielu rzeczy, o których wspomina. Aż wreszcie tło zostaje wykończone, Pi wraz z rodziną muszą opuścić Indie. Przenosząc zoo do Kanady, płyną japońskim frachtowcem przez Pacyfik. W okolicy Rowu Mariańskiego dochodzi do katastrofy, której przyczyny nigdy nie pozna ani Pi, ani my.


W wyniku, zdawałoby się, zbiegu okoliczności, Pi jako jedyny uchodzi z życiem z katastrofy. Zostaje jednak sam na bezkresie oceanu, w jedynej dryfującej szalupie. No dobrze, może nie do końca sam. Jak sam podkreśla, nie przeżył tam sam. W szalupie początkowo było ich całkiem sporo. Poza Pi wylądowała w niej zebra i hiena cętkowana, na bananach dopłynął orangutan, a przerażający jumpscare ujawnił nam obecność tygrysa bengalskiego, schowanego pod brezentem. Ten właśnie tygrys, imieniem Richard Parker, miał stać się jedynym towarzyszem Pi przez 227 dni dryfowania przez ocean.

Początkowo Pi czeka na ratunek. Kolejne stadia przemiany jego nastawienia do sytuacji, w której się znalazł, są w filmie pokazane wspaniale, bardzo realistycznie, choć zarazem z bajkowymi elementami, które kształtują ostateczny odbiór filmu. Największe wrażenie moim zdaniem robi jednak samo przedstawienie oceanu, które musi wyglądać nieprawdopodobnie na wielkim ekranie. Najpierw rozwścieczony żywioł podczas sztormu, gdy dochodzi do katastrofy okrętu, później łagodnie kołyszące łódką fale, ciągnące się daleko aż po horyzont, niemożliwe do ogarnięcia spojrzeniem, nieprzemijające, zdawałoby się. Potem jednak zapada cisza, kompletna, pozbawiona choćby podmuchu wiatru martwota krystalicznych wód oceanu. Wraz z Pi obserwujemy zmieniający się bezmiar fal, ich niezmąconą toń, ich mrok w nocy i pierwsze promienie kolejnych wschodów słońca, wraz z podnoszącymi się znad wody chmurami. Zapierające dech w piersi ujęcia fluorescencyjnych meduz krążących wokół łódki, niemal baśniowe z przedstawienia spotkanie z wielorybem, czy niespodziewana radość chłopca z ujrzenia skaczących nad falami delfinów, wszystko to wspaniale wciąga nas w opowieść o pozornie pozbawionej akcji tułaczce Pi po oceanie. Nie jest w stanie wiosłować, nie ma też żagla, by złapać wiatr. Miotany kaprysem fal lub czekając na ich zmianę, dryfuje i może jedynie próbować nie tracić nadziei. Posiłkując się poradnikiem przetrwania na morzu, który wraz z zapasami znajduje w łódce, próbuje znaleźć sobie zajęcie.

Ponieważ musi dzielić szalupę z tygrysem, zajęcie poniekąd znajduje mu się samo. Jak sam postanawia, nie może ryzykować życiem za każdym razem, gdy stara się sięgnąć po suchary w szalupie. Choć sporą część początku podróży spędza na zbudowanej przez siebie tratwie z kamizelek ratunkowych, wioseł i później desek, musi zacząć wracać do łódki. Zaczyna więc tresować tygrysa, po nieudanej próbie wyznaczenia swojego terytorium. Zmuszeni kolejnym sztormem, Pi i Richard Parker ostatecznie zaczynają akceptować swoją obecność w pobliżu siebie nawzajem. Jak opisuje to Pi, strach przez tygrysem trzyma go przy życiu, dając mu jednocześnie coś do zajęcia myśli przez siedmiomiesięczny czas osamotnienia.

Razem z tygrysem przeżywa swoje najgorsze godziny, miotający szalupą sztorm i późniejszy marazm, który upewnia Pi, że obaj zaczynają umierać. Chwila, gdy zrozpaczony, tracący wszelką nadzieję chłopiec siada tuż przy tygrysie i przytula do siebie jego pysk, płacząc nad swoją rodziną, którą stracił w katastrofie i nad sobą samym, chwyta za serce czy to z racji młodego wieku przerażonego, samotnego Pi, czy przez ukazane w tej historii, jego ogromne cierpienie. Nawet dotarcie do wyspy, pozornego zbawienia, okazuje się przybliżać go do zguby. Mięsożerna wyspa, której słodka woda nocami zamienia się w kwas z racji reakcji chemicznych, trawiąc wszystko, co zdoła, przeraża Pi na tyle, by znów wsiadł na łódź i razem z tygrysem wyruszył w dalszą drogę. Jego udręka pozornie kończy się wraz z dotarciem szalupy do wybrzeży Meksyku.


Dalej na pierwszy rzut oka historia toczy się, jak w wielu filmach o rozbitkach i ludziach ocalonych z katastrof. Chłopiec zostaje znaleziony i zabrany z plaży do szpitala. Tygrys odchodzi wcześniej, przez nikogo niewidziany, znika w dżungli bez pożegnania z towarzyszem, z czym Pi nie może się pogodzić nawet lata później, opowiadając o tym pisarzowi.

Na tym jednak podobieństwa się kończą. Niespodziewanie „Życie Pi” obala wszystko, co pokazało nam do tej pory, poza pięknem i grozą oceanu. Podczas rozmowy Pi z agentami ubezpieczeniowymi, usiłującymi dociec, do wywołało katastrofę statku, okazuje się, że wszystko, co zobaczyliśmy dotąd mogło tak naprawdę nigdy się nie wydarzyć w takiej właśnie postaci. Historia ocalenia Pi z przypowieści o wierze w boga i zaufaniu w jego siłę, inspirująca przez pokazanie swoistego sojuszu między chłopcem a tygrysem bengalskim, którego nie był w stanie co prawda oswoić, ale jakoś z nim przecież przeżył te 227 dni w szalupie, staje się czymś zupełnie innym. A raczej może się stać. Poznajemy dwie wersje wydarzeń, tę piękną i smutną, ale jednak baśniowo pokrzepiającą opowieść o Pi i Richardzie Parkerze razem dryfujących po oceanie i drugą, mroczną, przerażającą, tłumaczącą tygrysa i zwierzęta ukazane w filmie jako wytwór straumatyzowanej wyobraźni Pi, który musiał jakoś poradzić sobie z zaakceptowaniem grozy tego, co przeżywał. Od nas zależy, w którą historię uwierzymy.

Uważam, że wzajemna zależność tych historii i połączenie ich w filmie przebiega tak wspaniale, zaskakująco logicznie i tak wiele pytań budzi w widzu, że nie w porządku byłoby zdradzić te wyjaśnienia w recenzji. Lepiej niech każdy oglądając ten film po raz pierwszy, ma okazję zachwycić się i przerazić kunsztem autora książki – Yanna Martela – na podstawie której nakręcono ten film. Jest to wspaniały, dający do myślenia zwrot akcji w ostatnich minutach seansu, zmuszający do zastanowienia się nad wszystkim, co ujrzeliśmy dotąd.

Brak jasnego wyjaśnienia może męczyć, może wręcz zirytować widza, który czekał na prosty happy end i nie ma zamiaru doszukiwać się ukrytych znaczeń. Jednak samo „Życie Pi” nie jest filmem prostym i pozbawionym drugiego dna, opowiadającym o pływaniu łódką w towarzystwie tygrysa. To film wybitny, zarówno ze względu na zdjęcia i sposób ukazania w nim kolejnych wydarzeń, barwny i wciągający, piękny i poruszający, a na koniec skłaniający do rozważań, na które i tak nie mamy możliwości dostać jednoznacznej odpowiedzi.